Carlos Ruiz Zafón "Labirynt duchów"
Kilka ładnych lat trzeba było czekać na finał Sagi o Cmentarzu Zapomnianych Książek Carlosa Ruiza Zafóna. Czy było warto? Zapraszam do przeczytania mojej opinii.
Aby lepiej poczuć klimat Barcelony, postanowiłam wrócić do początku i przeczytać wszystkie trzy wcześniejsze tomy Sagi, począwszy od „Cienia wiatru”, czyli w kolejności wydawniczej. Później pożałowałam, że nie wpadłam na pomysł przeczytania w kolejności zgodnej z chronologią zdarzeń, ale cóż... klamka zapadła. Następnym razem (który niewątpliwie nastąpi) będę mądrzejsza.
Oszczędzę Wam opowiadania treści, bo to możecie przeczytać wszędzie. Dlatego od razu przechodzę do własnych odczuć towarzyszących mi podczas lektury. Na początek ostrzeżenie: zaczynam od tego, co mi się w książce nie podobało, później skupię się na plusach. Wszystkie moje zarzuty są związane z ogromnymi nadziejami, które pokładałam w „Labiryncie...”.
Po pierwsze: dotychczas żadna książka Zafóna nie dłużyła mi się tak bardzo jak „Labirynt duchów”. Pierwsza połowa, pomimo intrygi i innych zawiłości, nie potrafiła mnie sobą trwale zainteresować. Później już coraz więcej mnie ciekawiło, ale w dalszym ciągu nie udało mi się wpaść w tę powieść jak przysłowiowa śliwka w kompot. Nie przypadła mi do gustu główna bohaterka, Alicja Gris, męczyły mnie wydarzenia, kręcące się wokół niej. Z jednej strony to dobrze, że wzbudzała we mnie emocje – to znaczy, że była porządnie zbudowana psychologicznie. Szkoda tylko, że nie udało mi się jej polubić.
Po drugie: brakowało mi tej niezwykłej atmosfery, która towarzyszyła mi nieustannie podczas czytania trzech pierwszych tomów Sagi. Tego tajemniczego klimatu, który niejednokrotnie powodował u mnie gęsią skórkę; wydarzeń, które nie pozwalały mi zasnąć z ciekawości, co będzie dalej; pytań, które mnie dręczyły, gdy nie mogłam oddać się lekturze zajęta innymi sprawami.
Po trzecie: proporcje. Uważam, że autor zbyt dużo miejsca poświęcił sprawie, którą miała rozwikłać Alicja. Kosztem tego zabiegu stało się zbyt szybkie i niedbałe zamknięcie głównego wątku, dotyczącego rodziny Sempere. Myślę, że o wiele lepszym rozwiązaniem byłoby podzielenie „Labiryntu...” na dwie osobne książki: pierwsza – o sprawie Alicji, druga – będąca absolutnym zamknięciem serii. Wtedy autor miałby wystarczająco dużo miejsca na porządny finał i dopieszczenie szczegółów. A tak, wyszło trochę „po łebkach”.
Po czwarte: rozwiązanie wszystkich tajemnic. Nie rozumiem, dlaczego autor zdecydował się na podanie czytelnikowi wszystkiego „na tacy”. Po co? Osobiście wolę, gdy po zamknięciu książki nurtują mnie pytania, gdy powieść długo nie pozwala o sobie zapomnieć, gdy mam również dowolność w interpretacji zakończenia. Po przeczytaniu „Labiryntu duchów” czuję się trochę tak, jakby przewrócił mi się długo budowany misterny domek z kart. Jakby całe starania poszły na marne.
Ok, koniec zrzędzenia. Czas na plusy, bo książka podobała mi się, pomimo gorzkich żali, które wylałam w kilku powyższych akapitach.
Zafón to bardzo dobry pisarz. Taki, któremu można na ślepo zaufać. Moje wcześniejsze zarzuty są związane tylko i wyłącznie z moimi oczekiwaniami, które nie zostały spełnione. Liczyłam na to, że ostatni tom będzie arcydziełem. Nie oznacza to, że „Labirynt...” to książka zła. Co to, to nie! „Labirynt duchów” to dobra książka – o niebo lepsza od niejednej dostępnej na rynku. A Zafón to bardzo dobry autor. Dlatego właśnie stawia się mu najwyższe wymagania.
Budowa postaci – bez zarzutu. Jak zwykle każdy jest charakterystyczny, pełnokrwisty i potrafi wzbudzać w czytelniku emocje.
Opisy sytuacji i uczuć – świetne! Nieraz przyprawiały mnie nawet o własny, fizyczny ból. A rzadko kiedy udaje mi się współodczuwać z bohaterami.
Język – typowy dla Zafóna. Z jednej strony dość prosty, ale raz na jakiś czas autor wrzuca zdanie, które wymaga od czytelnika dłuższego zastanowienia. Oczywiście nie obyłoby się bez zakładek indeksujących, którymi zaznaczałam ulubione fragmenty lub aforyzmy, jednak było ich mniej niż zwykle.
Wspomnienia, które człowiek grzebie w grobie milczenia, nie przestają go prześladować.
Podsumowując: uważam, że „Labirynt...” jest dobrą książką, ale trochę jej brakuje do tej czystej doskonałości, do której Zafón przyzwyczaił mnie w trzech poprzednich tomach Sagi. Po cichu liczyłam na to, że „Cmentarz Zapomnianych Książek” będzie pierwszą serią, którą ocenię w całości na „dziesiątkę”. Szkoda, że się nie udało. Jednak pomimo wszelkich zarzutów, nie żałuję ani minuty spędzonej nad tą książką. I cieszę się z każdej strony, którą mogłam przeczytać. Wierzę, że i Wy nie będziecie żałować poświęconego czasu.
Żeby zabrać się za "Labirynt..." musiałaby wrócić do poprzedniczek. W głowie pustka.
OdpowiedzUsuńNo i wielka szkoda, że nie udało się utrzymać poziomu do końca.
Tak, warto sobie przypomnieć poprzednie książki zanim weźmie się do ręki "Labirynt...". Chodzi o to, żeby wrócić do klimatu Barcelony. Choć może gdybym nie czytała poprzedniczek, to moja ocena "Labiryntu..." byłaby dużo wyższa? A tak, czułam się, jakbym spadła z konia. Z wysokiego konia.
UsuńPozdrawiam! ;)