Kącik muzyczny: Lizz Wright "The Orchard"
Dziś kilka słów o płycie, którą znam od ponad roku, a do której wracam często i zawsze z sentymentem. Przedstawiam Wam „The Orchard” Lizz Wright.
Krążek otwiera „Coming Home”, a słuchacz już od pierwszych nut wpada w trans, z którego budzi się dopiero po ostatniej piosence. Przez godzinę znajdujemy się w tytułowym sadzie, otoczeni słodkimi owocami różnych kształtów i kolorów. Ciepła barwa głosu Lizz Wright otula nas, dając poczucie spokoju i bezpieczeństwa.
Nie lubię wkładać artystów w szufladki gatunków muzycznych, więc jedynie dla ogólnej orientacji powiem, że na płycie przeważa zmysłowy, soulowy jazz. Dużo tu ballad o miłości i opuszczeniu, z czego według mnie najpiękniejsze dwie to „Hey Mann” oraz „Strange”.
Wright jest posiadaczką ciemnego, pięknego altu i takimi też instrumentami (o głębokim brzmieniu) się otacza. Jej najbardziej słyszalnym towarzyszem jest gitara basowa, która bardzo dobrze współgra z tembrem głosu wokalistki. Jednakże zachowane zostały na tyle dobre proporcje dźwiękowe, że wszystko jest klarowne, wyselekcjonowane i czytelne. Dzięki temu właśnie mamy wrażenie, że naprawdę znajdujemy się na łonie natury w upalny dzień, a nie w przydymionej knajpie, choć repertuar doskonale by i tam pasował.
W kontrze do melancholijnych ballad, stoi rytmiczne „My Heart”, „Leave me standing alone”, czy sensualny cover Tiny Turner „I idolize You”.
Nie ma na tej płycie utworu, obok którego można przejść obojętnie. Najchętniej opisałabym Wam moje spojrzenie na każdą z piosenek, ale po pierwsze – nie chcę przedłużać, a po drugie – wolałabym nie narzucać Wam swojej interpretacji, a raczej zachęcić Was do własnej.
Ręczę Wam, że jeśli już raz posłuchacie tej płyty, na długo pozostanie w Waszej pamięci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz